House of Leaves

Pan Potwór w książkowym labiryncie

Do pisania niniejszego tekstu siadam świeżo po wyplątaniu się z gęstej pajęczyny, jaką rozpleciono na forum poświęconym House of Leaves Marka Z. Danielewskiego.

Niecodziennego faktu istnienia całego forum poświęconego jednej książce, z liczbą wątków równą 3494, pozostawię bez komentarza, nie mogę natomiast przemilczeć zawartości strony. Co prawda przejrzałem zaledwie kilka rozmów, zanim poczułem się całkowicie zbity z tropu, ale to wystarczyło. Reakcja ludzi na House of Leaves jest BARDZIEJ przerażająca niż sama książka Danielewskiego. Osobnicy z problemami osobistymi, ostrzegający przed czytaniem i sugerujący, aby książkę spalić; domorośli detektywi, którzy najwyraźniej nie robią nic innego w życiu, jak tylko rozgryzają zagadki House of Leaves; szperacze podrzucający kolejne linki do filmów próbujących imitować zdarzenia opisane w powieści; a już szczytem wszystkiego okazał się człowiek, który próbował uczynić ze swoich około dwóch tysięcy (!) wpisów namiastkę dzieła i stworzyć strukturę linków przenoszących do wiadomości informującej, że jego konto jest domem — tym domem.

Nie ulega wątpliwości, że Mark Z. Danielewski nie stworzył książki. Stworzył zjawisko.

Syn awangardowego polskiego reżysera-emigranta, Tada Danielewskiego, zaczął karierę pisarską od wysokiego C. Nie dbając o powolne zdobywanie kolejnymi utworami własnej niszy literackiej, przez około dziesięć lat po dziesięć godzin dziennie tworzył mozolnie ambitny debiut. Wyjścia były dwa: powstać mógł albo rozlazły i długaśny gniot, albo dzieło wybitne, tak szeroko otwarte na analizę, że stanowiące niemal bezdenną studnię znaczeń. Ostatecznie trzeba przyznać: powstało to drugie.

Dochodzę do punktu, w którym należałoby przedstawić o czym jest House of Leaves. I staję wobec problemu, który poruszany był w jednym z wątków na wspomnianym forum — jak przekazać o czym jest książka bez popadania w mętność, a zarazem bez zbytniego upraszczania. Zacznę powoli od ustalenia pewnego faktu. Autor i bóg książki to niezaprzeczalnie Mark Z. Danielewski. On jest nadrzędnym gospodarzem i demiurgiem prezentowanych w powieści wydarzeń, w jego głowie to wszystko się zrodziło.

Dobrze, przejdźmy teraz do postaci występujących na kartach książki.

Nagrodzony Pulitzerem fotograf, Will Navidson, który aby osiągnąć co osiągnął, zjeździł wiele niebezpiecznych krajów, widział wiele wojen i ludzkich dramatów, wreszcie pragnie oddać się spokojnemu życiu rodzinnemu. Wraz z partnerką Karen oraz synem i córką przeprowadzają się do nowego domu w cichej Wirginii. Navidson nie porzuca jednak swojego rzemiosła i pragnie filmować odradzanie relacji rodzinnych. Dom naszpikowany zostaje kamerami oraz innymi urządzeniami nagrywającymi. Oczywiście nie wszystko dzieje się po ich myśli. Któregoś razu rodzina wraca z wycieczki do Seattle i odkrywa drzwi w miejscu, w którym wcześniej była ściana. Po ich otwarciu ukazuje się niewielka ciemna przestrzeń, która wygląda jak wnętrze szafy, a na ścianie naprzeciwko drugie drzwi, wiodące bezpośrednio do sypialni dzieci. Szukanie przyczyn naturalnych nie przynosi skutku, co więcej: po dokładnych pomiarach okazuje się, że długość domu mierzona wewnątrz jest większa od długości mierzonej z zewnątrz! Wszyscy są zdumieni, ale to nie koniec, gdyż wkrótce w salonie pojawiają się drzwi otwierające się na czarny, przeraźliwie zimny korytarz. Bez wnikania w dalsze szczegóły, tak mniej więcej prezentuje się główna oś fabularna książki.

Idźmy dalej: odkrywanie tajemnic domu zostaje skrupulatnie nagrane i błyskotliwie zmontowane przez Navidsona. Po wydaniu filmu wyświetlają go na festiwalach jako The Navidson Record. Dzieło wzbudza mnóstwo kontrowersji, jest szeroko komentowane przez publicystów, krytyków, naukowców i amatorów. To co dostajemy w książce my, to omówienie tej produkcji wraz z pewnego rodzaju kompilacją materiałów na jego temat, którą przedstawia niejaki Zampanò, niewidomy (!) mężczyzna mieszkający w Kalifornii… On jest zatem fikcyjnym autorem powieści i widnieje na stronie tytułowej tuż pod tytułem i nazwiskiem prawdziwego autora. Ale to nie wszystko. Sam Zampanò był dość ekscentrycznym człowiekiem i tworzył swoje omówienie The Navidson Record w dość niezorganizowany sposób. Dlatego po tajemniczej śmierci ślepca wszystkie notatki wymagają pracy porządnego kompilatora. Taki człowiek się znajduje. Johnny Truant, przyjaciel Lude’a, sąsiada Zampanò, zostaje ściągnięty do domu niewidomego i zabiera ze sobą materiały stanowiące główną treść House of Leaves. W trakcie książki ujawnia się nam w czasem bardzo długich przypisach, w których zdaje relację z powolnej przemiany, jakim podlega jego umysł i życie w trakcie prac nad opracowaniem dzieła ślepca. A czubkiem góry lodowej są rozsiane tu i ówdzie rzekome komentarze redaktorów wydawnictwa.

Tak to mniej więcej wygląda, jeśli nie liczyć materiałów dodatkowych w postaci wierszy Zampanò i Truanta, listów chorej psychicznie matki Truanta (wydanych później w wersji rozszerzonej jako The Whalestoe Letters), fikcyjnych wywiadów z takimi ludźmi jak Stephen King, Harold Bloom czy Jack Derrida i innych dodatkowo komplikujących odbiór powieści materiałów.

Choć wydawałoby się, że już struktura narracji jest wystarczająco skomplikowana, to tak naprawdę dopiero początek zabawy. House of Leaves należy do tak zwanej literatury ergodycznej, która nie oferuje czytelnikowi prostej strukturalnie formy przekazu, gdzie przelatujemy wzrokiem linijka po linijce i w ten sposób poznajemy zaprezentowaną historię. Forma książki żyje wraz z fabułą, przeobraża się, skrywa kody i przesłania. W ten sposób na przykład gdy dochodzi do rozdziału z kluczowym omówieniem motywu labiryntu, przypisy — które już i tak standardowo zagnieżdżano w książce jeden w drugim — zaczynają wieść czytelnika na manowce, odnosząc się do komentarzy przedstawionych wcześniej, które z kolei wiodą do komentarzy dalszych, które z kolei wiodą w ślepą uliczkę. Albo gdy docieramy do omówienia stosunków braci Willa i Toma Navidsonów, tekst jest pisany w dwóch kolumnach. Albo gdy dochodzi do ekspedycji w kompletne ciemności korytarzy domu, ich opisy znajdują się na prawie pustych stronach, z jednym czy dwoma słowami rzuconymi w poprzek kartki. Nie chcę więcej zdradzać, zabawa z czytaniem do góry nogami albo przy lusterku, rozgryzanie powiązań między strukturą tekstu a fabułą jest radością, którą należy przeżyć osobiście, na własnych szarych komórkach.

Na ten moment książka nie jest dostępna po polsku. Jeśli ktoś jest niecierpliwy i chciałby przekonać się już teraz o fenomenie House of Leaves, podpowiem, że do zrozumienia historii przedstawionej na taśmie The Navidson Record nie trzeba znać angielskiego na poziomie zaawansowanym, jednak gdy dochodzi do naukowych i para-naukowych analiz, można czasem nadziać się na ścianę fachowego słownictwa. Poza tym dobra znajomość angielskiego przyda się do wyłapywania gier słownych, których jest mnóstwo. Na szczęście polskie wydanie jest przewidziane na 2014 rok, więc odłóżcie trochę gotówki, bo to może być książka roku. Trzymam mocno kciuki za to, żeby wzięło ją w obroty grono fachowców, gdyż tym razem autor nie wyręczy składacza. To będzie potwornie trudne przedsięwzięcie.

Gdy myślę o polskiej wersji, przychodzi mi do głowy pewna refleksja. House of Leaves to żywa książka i wydaje się, że Danielewski dobrze wiedział, że gdy wypuści ją na rynek, to wymknie mu się spod kontroli i przestanie być jego. Raz że filmu pt. The Navidson Record oczywiście nigdy nie było, a tymczasem YouTube usiany jest w większości żałosnymi próbami nakręcenia tego materiału. Dwa, w książce w pewnym momencie pojawia się zespół muzyczny grający utwory opowiadające o domu przy Ash Tree Lane, a tymczasem nie kto inny jak siostra Danielewskiego, ukrywająca się pod pseudonimem Poe, nagrała w tym samym roku 2000 longplay z kilkoma utworami nawiązującymi do książki brata. A nie wspominam już o późniejszych nagraniach innych wykonawców. Trzy, w przypisach pojawia się mnóstwo odniesień do mniej lub bardziej rzeczywistych pozycji bibliograficznych. Z jednej strony znajdziemy cytat z uznanej pozycji O fotografii Susan Sontag, a z drugiej z czegoś niewątpliwie nieprawdziwego jak The Complete Feng Shui Guide for the Navidson Record Luthera Sheparda. Wprawdzie aż tak szeroko zakrojonego śledztwa nie przeprowadzałem, ale mogę się założyć, że jakiś zapaleniec napisał jeden z tych fikcyjnych tekstów i jeśli go nie opublikował, to trzyma w prywatnym archiwum. Do czego zmierzam?

Ponieważ zdarza mi się tłumaczyć teksty literackie, do czytania niektórych zdań podchodzę z perspektywy profesji tłumacza. Czytając w ten sposób House of Leaves zastanawiałem się, jak przełożyć niektóre gry słowne. Doszedłem do wniosku, że niektórych nie da się oddać w języku polskim i należałoby rozważyć wyjaśnienia w przypisach. Ale czy przy takiej ilości przypisów autora, ich ustalonym porządku i strukturze nie ingeruje się w treść książki? A może warto potraktować to jako zachętę do dalszego komplikowania powieści i tłumacz mógłby w granicach rozsądku pobawić się w dorzucanie dodatkowych znaczeń tam, gdzie pierwotnie ich nie było? Myślę, że to mogłoby być ciekawe doświadczenie i charakter książki wręcz do tego skłania.

Chyba to samo pomyślał twórca wirtualnego „Domu Liści”1 na forum Danielewskiego, a wraz z nim twórcy falsyfikatów The Navidson Record oraz utworów muzycznych nawiązujących do książki. Można pokusić się wręcz o hipotezę, iż wcale o tym nie pomyśleli, po prostu forma książki na nich to wymusiła. Jeśli już raz człowiek zgubi się w tym labiryncie, to ciężko potem znaleźć drogę wyjścia. Ja sam dałem się wciągnąć w ten dziwny melanż strukturalny i choć nigdy nie mażę po książkach, to zacząłem pisać na marginesach rozwiązanie szyfru zawartego w jednym z listów, raz zaś zdarzyło mi się zostawić czerwony odcisk palca na stronie, a że akurat akcja robiła się dość klimatyczna i taki ślad stanowił ciekawy do niej dodatek, więc nawet nie próbowałem go usuwać. Teraz stanowi moją własną cegiełkę do „Domu z Kartek”. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi obłędnie, ale tak właśnie można się poczuć czytając House of Leaves.

Rozprawiam już długo na temat struktury, ale co z opowieścią, co z fabułą?

Niektórzy ludzie uważają, że jeśli nie otrzymają zajmującej historii, to książka jest nic nie warta. Chociaż nie zgadzam się z tą opinią, to jednak zapewnię potencjalnego czytelnika, że może być spokojny: książka wciąga i nie daje wyjść. Jak labirynt. Stanowi ponadto dowód na to, że można dziś napisać oryginalny, niesztampowy horror. Panowie grozopisarze — tak to się robi! I nawet nie chodzi mi tu o dziwaczną strukturę tekstualną, bo gdyby odrzeć House of Leaves z osobliwych zabiegów edytorskich, opowieść pozostałaby fascynująca i oryginalna. Po prostu Danielewski sprawił, że straszna natura domu przy Ash Tree Lane ma w sobie mityczny rys, który powinien cechować każdą historię niesamowitą. Do tego dochodzi cudowne umiarkowanie w dozowaniu elementów straszących, a na dokładkę podejście do tematu od strony analitycznej i symbolicznej, które wzmacnia wiarygodność opowieści i niszczy w zarodku wszelki popkulturowy infantylizm, jaki częstokroć wkrada się do tego typu literatury.

Pytanie: czy Danielewski jest geniuszem? Nie powiedziałbym. Tytanem pracy i wytrwałości na pewno, ale mam wrażenie, iż w pewnym momencie stopień skomplikowania książki doszedł do tak zaawansowanego poziomu, że House of Leaves zaczął się pisać sam. Pojawiały się znaczenia i ukryte zakamarki, których autor po prostu nie przewidział, które zaczęły wypływać spod jego rąk niemal podświadomie, a które teraz z gorliwością są wyszukiwane i zbierane w jedno przez gorliwych, domorosłych detektywów. Przypuszczam, że w którymś momencie każdy powrót autora do poprzednich partii powieści i delikatna korekta powodowała lawinę przesunięć znaczeń. Może dla niektórych gadam teraz od rzeczy, ale wróćcie do tych przemyśleń po przeczytaniu książki, a będą dla was brzmiały zupełnie inaczej.

Podobno Danielewski otrzymał propozycję sprzedaży praw do sfilmowania House of Leaves, ale ją odrzucił. Nie dziwię mu się. Jeśli pisał tę powieść z artystyczną świadomością, a wierzę, że tak było, to najprawdopodobniej zdaje sobie sprawę, że jej nie da się sfilmować. Oczywiście: technologia jest obecnie na tyle rozwinięta, że prawdopodobnie z dość dużym realizmem udałoby się odwzorować historię zmagań rodziny Willa Navidsona z domem na Ash Tree Lane. Ale po pierwsze: to już nie byłoby dzieło pod tytułem House of Leaves, tylko co najwyżej The Navidson Record, bowiem idea książki przepadłaby gdzieś w liniowości przeskakujących klatek filmowych, a jeśli podjęto by próbę odwzorowania wielopiętrowej struktury narracyjnej, to uczyniłaby ona z obrazu trudny do poskładania bełkot, który na dodatek zgubiłby niejednoznaczność interpretacyjną książki. Po drugie: wypuszczenie na rynek drugiego artefaktu o tytule House of Leaves, do tego pobłogosławionego przez pierwotnego twórcę, odarłoby dzieło z mityczności, która sprawia, że Dom Liści jest tak wyjątkowy. Pieniądz zagarnąłby dzieło, jego ideę, i postawił obok innych produktów mających za zadanie zarabiać na wytwórnię filmową. Oswoiłby mitycznego Pana Potwora,2 który teraz, rycząc ze środka książkowego labiryntu, skutecznie pobudza umysły setek ludzi i tworzy jedno z ciekawszych zjawisk książkowych XXI wieku.

Czy zechcecie czekać na polskie wydanie (za którego dopracowanie i porządne wydanie trzymam kciuki!), czy zamówicie już teraz oryginał — polecam przekonać się samemu, dokąd zaprowadzi wasz umysł labirynt Domu Liści.

 

Mateusz Kopacz

1 Sam tytuł powieści stanowi już pewną grę z czytelnikiem, gdyż może on oznaczać zarówno „dom liści”, jak i „dom z kartek”.

2 Tak jeden z książkowych bohaterów nazywa czające się w domu zło.

House of Leaves

Tytuł: House of Leaves

Autor: Mark D. Danielewski

Wydawca: Pantheon Books

Data wydania: 2000-03-07

Przewiń na górę